
Peggy’s Society (Peggy Pickit widzi twarz Boga)
„To była kompletna katastrofa! Disaster!” – mówi jeden z bohaterów. Wszyscy jednak uśmiechają się promiennie, wymieniają serdeczne uściski, rzucają elokwentne, wyuczone formułki, stwarzając pozory przyjaźni. Klęska wisi jednak w powietrzu, a tandetne, puste, czułe słówka bezlitośnie brzęczą w uszach – i aktorów, i widzów. Wszystko to jest tak znajome…
Dwa ekrany po obu stronach sceny wyświetlają obraz spadochroniarza, przygotowującego się do swojego rekordowego skoku. Na środku białego podestu cztery identyczne stoliki radiowe w tym samym kolorze, z czarnymi mikrofonami, ustawione en face widowni, stapiają się w jedno z podłogą i umieszczoną w tle szklaną szybą, stwarzając atmosferę kapsuły, kosmicznego laboratorium. Wszystko jest sztuczne, plastikowe – zbyt białe, zbyt czyste i nieskazitelne, nieludzkie.
Punktem wyjścia w Peggy Pickit widzi twarz Boga jest świetnie zaaranżowane spotkanie towarzyskie dwóch par – podzielona na pięć części kolacja, poprzedzona iście amerykańskim powitaniem na lotnisku znajomych powracających z Afryki. Z minuty na minutę przeradza się ono jednak w koszmar. Każde z tych czworga pozornie spełnionych, usatysfakcjonowanych zawodowo i prywatnie ludzi ma swoją tajemnicę, historię. Bohaterowie opowiadają ją pojedynczo w atmosferze przypominającej przesłuchanie – siedząc przy stoliku radiowym, leżąc na podłodze bądź stojąc na krześle. W tym czasie pozostali zastygają w bezruchu na znak siedzącego w kącie reżysera/mistrza, który w przeciwieństwie do błyszczących w jasnym, chłodnym świetle reflektorów postaci – ukrywa się w cieniu. Każdy ma swoje pięć minut.
Całość tworzy performance odgrywany przez postaci wobec siebie oraz wobec nas – widzów. To film ze świetną, alternatywną ścieżką dźwiękową, powtarzający bezlitośnie utarty schemat. To jedzenie powietrza, picie nieistniejącej wody, mówienie nic nie znaczących słów. Nie ma nas, nie ma postaci – są tylko wytwory, manekiny ożywiane głosem siedzącego w kącie mężczyzny – zagubione, domagające się wyjaśnień. Towarzyszy im ciągłe pytanie ”dlaczego”? Na początku czekają na odpowiedź w sposób wyrafinowany, zgodnie z zasadami etykiety, jak przystało na high society. Potem już tylko rozpaczliwie i nieskładnie błagają o nią, zmagając się z ciągłym strachem i paniką. Budowany przez wszystkie lata porządek w jednej chwili rozpada się w drobny pył. Błahe żarciki, wymienianie komplementów i uprzejmości kończą się, ustępując miejsca skrywanym od lat sekretom i kompleksom. Przeszłość żąda wyjaśnień, rujnuje ład i fałszywy spokój. Wzajemne niedocenienie, żal, tłumione złości, zazdrość i pretensje wylewają się z ust nienagannie wystylizowanych, bogatych, pięknych ludzi. Przepaść lat, liczne niedomówienia bolą, a pamięć zawodzi. Chęć cofnięcia się , zrzucenia masek i zaistnienia „naprawdę” okazuje się jednak niemożliwa. Pozornie nic nie znacząca wizyta przypomina Rzeź Polańskiego – nieistotne spotkanie przemienia się w osobistą walkę, z której nikt nie wyjdzie bez szwanku.
Spektakl Teatru Ludowego wskazuje, wręcz wytyka chorobę współczesności – chroniczną samotność, zagubienie i trywialność życia, gdzie twarz Boga zobaczyć może już tylko maskotka Peggy. Jedyna rzecz, której możemy być pewni.
Magda Bałajewicz, Teatralia Kraków
Internetowy Magazyn „Teatralia”, numer 57/2013
Teatr Ludowy w Krakowie / Scena pod Ratuszem
Peggy Pickit widzi twarz Boga
Roland Schimmelpfennig
przekład: Michał Ratyński
reżyseria: Grzegorz Kempinsky
scenografia: Barbara Wołosiuk
obsada: Marta Bizoń, Karolina Stefańska, Krzysztof Górecki, Tadeusz Łomnicki, Jacek Wojciechowski
premiera: 13 kwietnia 2013
fot. mat. teatru
Magda Bałajewicz (ur. 1991), studentka wiedzy o teatrze, interesuje się teatrem, kinem, a w szczególności muzyką – zwłaszcza tą „skwaszoną”, czyli jazzem. Mieszka w Krakowie.
Wszystko to co pani pisze o tym spektaklu, mam wrażenie jest prawdą, ale świeżo po obejrzeniu, czuję, że to nie wszystko, że jest coś jeszcze. Że mimo tej wiwisekcji, bohaterowie wciąż nie otwierają się, nawet przed sobą, że się tylko usprawiedliwiają, wyszukują wytłumaczenia ich mechanizmy obronne działają na pełnych obrotach, nie są szczerzy wobec siebie samych. Prawda, jeśli jest, jeśli wychodzi, pojawia się na styku ich wypowiedzi, niedostępna dla niech, bo nie potrafią słuchać ani siebie nawzajem, ani siebie samych. Płynąca w tle, na ekranach relacja ze skoku spadochronowego, ma kluczowe znaczenie, dla mnie, obnaża ucieczkę ludzi, ucieczkę od siebie, do relacji, która urosła do miana wydarzenia najwyższej wagi, wciąga nas w coraz bardziej wykreowane życie medialne i coraz bardziej dajemy się wciągnąć. Już tylko takie rzeczy skupiają uwagę całego świata, na czym? Nie wiadomo, wynikałoby, że tam wysoko, nie widać twarzy Boga, czy tę twarz może zobaczyć lalka, cudowny silikonowy produkt? Piorunujące wrażenie robi to, że akcja jest pocięta i wymieszana, sprawia, że są wydarzenia i emocje, których nie rozumiemy, dopiero później wskakują na swoje miejsce, a przecież oceniamy je, nim zrozumiemy… jeszcze więcej można znaleźć w tym spektaklu, bo to spektakl, sekcja nas jakimi się stajemy i jak przestajemy się rozumieć, nowa Wieża Babel ciągnąca w pustkę skoku z wysoka, patrząc z boku bezcelowego, ale nie umiemy być z boku